Przygotowaliśmy dla Was zestawienie prezentujące najlepsze filmy science fiction wszech czasów. Sprawdźcie, które tytuły znalazły się na naszej liście.
10. E.T.
Pomysł na fabułę „E.T.” narodził się w głowie Spielberga już w dzieciństwie, gdy po rozwodzie rodziców brak kontaktu z ojcem rekompensował sobie wyimaginowanym przyjacielem nie z tego świata. Nie wiedział jeszcze wtedy, że przekładając na początku lat 80. część własnych doświadczeń na język filmowy, stworzy ponadczasową historię przyjaźni chłopca z przybyszem z kosmosu, która skradnie serca widzów na całym świecie. W „E.T.” Spielberg ujawnił w pełni kunszt lawirowania między gatunkami, budowania przemyślanego suspensu i genialnego nakreślania uniwersalnej opowieści. Oddając dziecięcym postaciom pierwszy plan, odkrył na nowo w duszach każdego z dorosłych widzów osobistego Piotrusia Pana. Odkurzając dawno zapomniane marzenia i uczucia, ponownie pobudził chęć bycia dzieckiem, które nigdy nie dorośnie. Dlatego największą siłą filmu Spielberga jest magia wyobraźni i wiara w niemożliwe.
9. Bliskie spotkania trzeciego stopnia
„Bliskie spotkania III stopnia” to jeden z pierwszych filmów, po których naprawdę poczuliśmy, że nie jesteśmy sami we Wszechświecie. Umiejętnie dawkowane napięcie dziś można uznać za wzorcowe, oparcie się pokusie zdradzenia zbyt wiele o przybyszach z innego świata, wręcz za unikat. Z Obcymi naocznie w filmie stykamy się bowiem dopiero w finale, a samego statku-matki w środku (w wersji finałowej) nie widzimy w ogóle. O wartości „Bliskich spotkań…” niech świadczy fakt, iż wraz z wejściem na ekrany niemal z miejsca zyskał miano kultowego i wraz z legendarnym muzycznym motywem przeszedł na zawsze do klasyki kina.
8. Matrix
„Matrix” to przede wszystkim klasyczne widowisko SF, pełnymi garściami korzystające z dotychczasowych osiągnięć gatunku – Gibsona, Dicka, Ellisona, filmów anime, ale też kina kung fu, efektowne i oszałamiające. Niezwykle istotne dla filmu były oczywiście efekty wizualne. To, co uczyniło z niego fenomen, to ilość nawiązań i tropów, które zostały wplecione do tej historii i które przez długi czas intrygowały widzów, krytyków, badaczy kultury. Część z nich miała znaczenie kluczowe dla rozumienia filmu, część była tylko swego rodzaju żartami Wachowskich, wrzucaniem tropów do filmu, którymi nikt nie podążał. Słowo „matrix” stało się synonimem życia w fikcji, lub systemu zniewalającego człowieka. Matrix has you – w tym znaczeniu „Matrix” oznacza system, ustrój społeczny i polityczny, w jakim żyjemy. Morfeusz mówi: „Matrix jest wszędzie. Jest wokół nas, nawet w tym pokoju. Widzisz go, gdy wyglądasz przez okno lub gdy włączasz telewizor. Czujesz go, gdy idziesz do pracy, gdy idziesz do kościoła, gdy płacisz swoje podatki”. System nas do tego stopnia wciągnął, że nie dostrzegamy już jego istnienia, jego nonsensów, jego absurdów, tego jak kieruje naszym życiem, tego do jakiego stopnia staliśmy się jego niewolnikami. I to postrzeganie filmu to chyba największy sukces dzieła Wachowskich.
7. WALL·E
Tak wysokie miejsce tej oszczędnej w słowach animacji może zaskakiwać, ale jest to film świetnie zrealizowany i uniwersalny. Historia opowiedziana jest poprzez obrazy i emocje, jakie te wywołują. O wyjątkowości WALL-E świadczy to, że każdy może odebrać tę historię inaczej. Dla jednych jest to opowieść o miłości, dla innych przestroga przed brakiem szacunku dla naszej planety. Film o małym robocie odbiega od zwykłych katastroficznych, ponurych obrazów postapokaliptycznej przyszłości, jakie tak dobrze znamy. WALL-E, choć nie mówi, jest sam w sobie dość wymownym świadectwem tego, co człowiek potrafi zrobić z tym, czego już nie potrzebuje. Nie tylko Matka Ziemia, której oczywiście współczujemy, gdyż jęczy pod tonami niepotrzebnych nikomu popsutych rzeczy, ale także ten robocik został wykorzystany i porzucony przez Ziemian, którzy w międzyczasie wyewoluowali w nieumiejące się samodzielnie poruszać człekohipopotamy. Kibicujemy WALL-Emu w poszukiwaniu jakichś oznak robo-życia i w wielkim, ale beznadziejnym, samotnym sprzątaniu, kibicujemy rodzajowi ludzkiemu w stanięciu (z powrotem) na nogi – dosłownie i w przenośni – i na Ziemi, i z tym proekologicznym przesłaniem czekamy aż do napisów końcowych, by prześledzić na nich re-ewolucję człowiekokształtnych. W tym filmie każdy znajdzie coś dla siebie.
6. Terminator
Ten film jest najlepszym dowodem na to, że pieniądze nie są ani jedynym, ani najważniejszym składnikiem sukcesu dzieła. „Terminator” imponuje bogactwem motywów wplecionych w prostą w sumie opowieść o dramatycznej ucieczce przed niepowstrzymanym zabójcą – świat po atomowej apokalipsie (temat z pewnych względów popularny w połowie lat osiemdziesiątych), bunt maszyn, ludzki ruch oporu i podróż w czasie, którą odbywają „elektroniczny morderca” i rebeliant, by stoczyć walkę o życie Sary Connor, matki przyszłego przywódcy ocalałych z zagłady. Atmosfera osaczenia i poczucie bezradności bohaterów nie utraciły nic ze swojej mocy hipnotyzowania widzów. Nie ma też miejsca na prosty happy end. Przyszłość jest jeszcze (lub już) czymś, czego łatwo zmienić się nie da. I choć w kontynuacji Cameron próbował fatum odwrócić, to nie ukrywał w niej, na jak trudną i pełną goryczy ścieżkę wkroczyła Sarah w finale „Terminatora”.
5. Powrót do przyszłości
Rolą w tym filmie (a raczej w całej trylogii) Michael J. Fox na zawsze zapisał się w annałach kina. Chłopięca uroda pozwoliła ówczesnemu dwudziestoczterolatkowi odegrać wiarygodnie siedemnastolatka, Marty’ego McFly, cierpiącego z powodu koszmarnej niefajności swej rodziny i spędzającego mnóstwo czasu z szalonym naukowcem, Emmettem „Dokiem” Brownem. Zresztą, czy pisanie o tym, że Marty przypadkiem cofa się w czasie do roku 1955 i musi ratować związek swych rodziców przed możliwością niezaistnienia jest naprawdę konieczne? Jeśli nawet ktoś nie widział samego filmu, jego obecność w popkulturze i ilość nawiązań powoduje, że podstawowe punkty fabuły są znane prawie każdemu. Zemeckisowi i jego ekipie udało się z kliszowych ról stworzyć lubiane i niezapomniane postacie, które na stałe przeszły do klasyki gatunku.
4. Gwiezdne wojny
Nie było drugiego takiego w historii światowej SF, nie było drugiego takiego, który do tego stopnia wpłynąłby na całą kinematografię, odmienił kulturę popularną, stworzył nową mitologię (a dla niektórych i nową religię), którego sława rozeszła się na cały świat, który – w różnych odsłonach – zauroczył kolejne pokolenia od blisko już 40 lat… Film, który po prostu trzeba znać, choćby po to, by umieć odcyfrowywać wszelkie, jakże liczne odwołania, nawiązania, cytaty, pastisze, parodie… Film, którego oddziaływanie wykroczyło daleko poza dotychczasowe możliwości oddziaływania kina. „Gwiezdne wojny” udowodniły, że film będący czystą, bezpretensjonalną, eskapistyczną rozrywką może być megahitem. Ale to wciąż nie tłumaczy oszałamiającego sukcesu – tu potrzeba pojęcia archetypu. To na takich właśnie symbolach miał George Lucas zbudować fabułę „Gwiezdnych wojen”, stąd jej ogromny sukces. „Gwiezdne wojny” to dzieło, które zrewolucjonizowało przemysł efektów specjalnych. Film, który udowodnił, jak można zmienić odbiór filmu odpowiednio dobraną muzyką, dzieło, które wprowadziło jeden z najsłynniejszych czarnych charakterów w historii kina.
ZOBACZ TEŻ: Gwiezdne Wojny
3. Obcy – 8. pasażer Nostromo
O wpływie „Obcego” na popkulturę można by pisać w nieskończoność. Dzieło Scotta zapisało się wielkimi zgłoskami przynajmniej w dwóch kategoriach stylistycznych – jako wybitny film science fiction i horror; ale nie zapominajmy, że "Obcy” jest także niezwykle wciągającym dreszczowcem psychologicznym. O stworzenie fizjonomii obcego poproszono szwajcarskiego malarza Hansa Rudolfa Gigera, który od momentu premiery filmu stał się jednym z najsłynniejszych współczesnych artystów. Filmów o istotach pochodzących z kosmosu nie brakowało już wcześniej, najczęściej jednak ich przesłanie było podporządkowane „zimnowojennej” polityce Stanów Zjednoczonych, a scenarzyści wcale nie ukrywali, że tak naprawdę starają się ostrzec społeczeństwo przed sowiecką infiltracją, która stanowi pierwszy krok na drodze do podboju Wolnego Świata. Scott z tą tradycją zerwał. Po pierwsze – przeniósł akcję w Kosmos, po drugie – zrezygnował całkowicie z podtekstu politycznego, czyniąc głównym wcieleniem zła angielsko-japońską korporację Weyland-Yutani. Brytyjski reżyser, zrzucając z ramion brzemię poprzedników, postawił więc przede wszystkim na wywołanie efektu przerażenia, co z kolei można uznać za jak najbardziej świadome nawiązanie do dokonań jego rodaka Alfreda Hitchcocka. I to zbliża też owo arcydzieło fantastycznonaukowego horroru do thrillera. Scott, podobnie jak Hitchcock, potrafi bowiem kontemplować każdy szczegół, jak ma to miejsce chociażby w scenach pościgu za Obcym (chociaż tak naprawdę ma miejsce sytuacja odwrotna, to ksenomorf jest łowcą polującym na ludzi) odbywającego się na kolejnych poziomach „Nostromo”. W każdym razie legenda dzieła Ridleya Scotta wciąż jest żywa, czego efektem są kolejne filmy, książki, gry komputerowe i nieustająca miłość fanów do najohydniejszego stworzenia w całym Wszechświecie.
2. Łowca androidów
„Blade Runner” Ridleya Scotta czerpie garściami z powieści Philipa K. Dicka „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”, jednak nie jest prostą ekranizacją książki. Nie tylko w sferze fabularnej, ale przede wszystkim w wizualnej film bardzo różni się od literackiego pierwowzoru. Los Angeles z wizji Scotta to tętniące życiem megapolis i opanowane przez gangi ulice, ale z lotu spinnera nie widać oznak kryzysu. Nie tylko dzięki oszałamiającej scenografii, ale przede wszystkim dzięki wspaniałej grze aktorskiej wszystkich członków ekipy „Blade Runner” pozostaje na zawsze w pamięci. Białowłosy Hauer łączy opanowanie z dzikością, widoczną tuż pod powierzchnią, a jego improwizowany monolog na ociekającym deszczem dachu starej kamienicy przeszedł słusznie do historii kina. Wysmakowanej formie wizualnej i rozbuchanej scenografii, widocznej zwłaszcza podczas scen kręconych na ulicach Los Angeles, towarzyszy równie wyrafinowana ścieżka dźwiękowa. Vangelis stworzył dla „Łowcy…” przejmujące, przestrzenne aranżacje z użyciem syntezatorów i fragmentami dialogów z filmu, splecionymi z muzyką.
1. 2001: Odyseja kosmiczna
Dzieło Kubricka od lat przewodzi we wszelkich zestawieniach najlepszych filmów science-fiction i mieści się w czołówce najwybitniejszych filmów wszech czasów. Jest niesamowitą ucztą wizualną, dopieszczoną w każdym calu przez absolutnego perfekcjonistę Kubricka – począwszy od scen w prehistorii, poprzez magiczne tańce stacji kosmicznych, technologiczne wnętrza, ciszę międzyplanetarnej podróży, aż po psychodelię finałowej podróży Davida Bowmana. „2001: Odyseja kosmiczna" to film, do którego można wracać w nieskończoność. W świecie Kubricka człowiek jest odhumanizowany, a najbardziej bliskim potocznemu rozumieniu człowieczeństwa i najbardziej emocjonalnym tworem jest komputer HAL. Kubrick sugeruje, że kiedy rodzaj ludzki trafia w ślepą uliczkę, dochodzi do zdarzenia powodującego skok ewolucyjny. Pokazuje czym byliśmy, czym jesteśmy, co nam grozi i kończy film kolejną przemianą, której konsekwencji jeszcze nie znamy. Genialny, wieloznaczny film, którego ostatecznego zamysłu nie da się nigdy do końca ogarnąć. A przy tym przykład dzieła, które jest większe niż jakikolwiek zamysł samego twórcy, bo konteksty pojawiające się w przyszłości nie anulują jego znaczenia, nie ośmieszają skali, tylko je potęgują.